W naszym lesie słońce jest przecież takie samo jak wszędzie, a jednak kontemplacja właśnie jego światła prowadzi mnie znacznie głębiej, niż tylko do prostej uciechy z krajobrazu, podniety dla oczu. Jego promienie oświetlają mi bliskie twarze, te, którym służę, te, dla których żyję. Wyżłobione korytarze po uśmiechu, łzach lub trudzie, historie wpisane w spojrzenia. Po prostu twarze, moje ukochane twarze. To jest wielkie święto, uroczysty rytuał – patrzeć na nie i otoczyć je czułością. Codzienna ceremonia czytania z oczu, rozumienia, jak dziś mogę być Chrystusem dla każdej z nich.

 

Leśne słońce rzuca światło na prozę życia i nagle to, co proste, staje się najlepsze. Poranna modlitwa, gotowanie obiadu, zamiatanie. Wspólny odpoczynek, żywe dyskusje, rozkładanie brzemion spraw na wiele ramion. Jedno serce i jeden duch, zdobywane w pocie czoła – gdy tylko rozpoznajemy, co w nas jest przeciwko jedności, rośnie w nas nowa energia, silne ciążenie ku zmianie. Wtedy zakasujemy rękawy i podejmujemy walkę o wierność sobie nawzajem. Tak dzielimy los milionów ludzi, którzy rozpoznali, że szczęście jest tylko w dawaniu, w braterstwie, w głębokiej przyjaźni.

 

Kontemplacja w promieniach leśnego słońca… Sposobność zarezerwowana tylko dla wybranych? To tak, jakby powiedzieć, że nie każdy może patrzeć na słońce, na otaczającą go rzeczywistość. Twarze – one są wszędzie i zawsze coś mówią. Zaciekawienie czyjąś twarzą to już doskonały początek miłości, a możliwość kochania jest przecież możliwością codzienną.

 

„Jeśli chcemy zachować ducha święta, to twarze liczą się bardziej niż słowa. Twarze wyrażają przyjaźń, a przyjaźń to oblicze Chrystusa. Nie ma nic piękniejszego niż przejrzystość oblicza naznaczonego całym pasmem walk i zmagań. Wszystkie twarze są piękne, i te smutne, i te pełne blasku”. (Brat Roger z Taize)