Bóg jest miłośnikiem nie tylko tego, co duchowe, ale również tego, co materialne, cielesne. Gdyby tak nie było, świat materialny, widzialny nie zostałby powołany do istnienia. „Nie istnieje nic, co nie zawdzięczałoby swego istnienia Bogu Stwórcy” (KKK 338).
Bóg stwarzając poszczególne widzialne byty, niezmiennie ogłaszał ich dobroć – „A widział Bóg, że było dobre”. Po ukończonym dziele stworzenia, Bóg-Stwórca powiedział jeszcze więcej: stworzenie jest bardzo dobre. Oczywiście najczęściej w słowach „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” widzimy potwierdzenie wartości człowieka, który zostaje stworzony jako ostatni – jest uwieńczeniem dzieła stworzenia. Z pewnością taka interpretacja jest jak najbardziej słuszna, nie chcemy przecież przeczyć temu, że człowiek jest stworzeniem szczególnie ukochanym i wybranym przez Boga. Jednak zachwyt Boga nad stworzonym światem wybrzmiewający w zacytowanych przed chwilą słowach, może być odczytywany również jako potwierdzenie prawdy o wzajemnej łączności całego widzialnego stworzenia. Dopiero, kiedy stworzenie jest kompletne, kiedy zaczynają istnieć wszystkie zaplanowane przez Boga rośliny, zwierzęta, ciała niebieski, a także człowiek, wtedy stworzony świat osiąga swoją pełnię – staje się bardzo dobry.
Wydaje się, że w Kościele przez wiele lat, a może nawet stuleci widzieliśmy człowieka jedynie w perspektywie jego wyższości wobec materialnego świata, a za mało podkreślaliśmy łączność, solidarność i współzależność wszystkich stworzeń (por. KKK 340). Jednak o człowieku musimy myśleć zarówno jako o tym, który przewyższa swą godnością całe widzialne stworzenie, a także jako o tym, który jest jego częścią.
Bóg kocha całe stworzenie (KKK 342), my mamy zaś stawać się jak Bóg. Z takiej perspektywy odpowiedź na pytanie, czy możemy kochać na przykład zwierzęta, wydaje się oczywista. Nie tylko możemy, ale nawet musimy. Dodajmy jednak, że mamy kochać je w sposób właściwy, nigdy nie przedkładając ich dobra nad dobro drugiego człowieka, a także swoje własne, tym bardziej nad miłość do Boga.
Człowiek jest częścią ziemskiego stworzenia. Ulepiony z prochu ziemi, włączony w świat materii jako żyjące ciało, kruchy w swej istocie, podatny na zranienie i śmiertelny. W tym wszystkim człowiek jest solidarny z resztą widzialnego świata. Opis stworzenia ukazuje jednak, że człowiek jest także kimś wyjątkowym dla Boga. Obraz lepienia człowieka z ziemi (gliny) oddaje wielką czułość Stworzyciela względem człowieka – Bóg używa do tego celu własnych rąk, które kształtują ludzkie ciało. Choć – jak pięknie przedstawia to ten metaforyczny obraz – człowiek jest jak gliniane naczynie, delikatne i łatwo tłukące, równocześnie jest tym, na którym Bóg pozostawia jakby ślady swych linii papilarnych.
Biblia mówiąc o tej szczególnej bliskości Boga i człowieka, używa określenia obraz i podobieństwo Boże. Również tradycja Kościoła nie zna wznioślejszego określenia człowieka niż obraz Boży – łac. imago Dei. Nazywanie istoty ludzkiej obrazem Bożym świadczy o tym, że jest on kimś kto nie może być opisany jedynie za pomocą ziemskich, empirycznych kategorii. Człowieczeństwa nie da się do końca opisać i wyjaśnić za pomocą biologii, chemii, fizyki kwantowej. Nasze ludzkie zdolności – jak wolna wola i związana z nią zdolność do miłości – nie ograniczają się do biochemicznych przemian w naszych mózgach, choć mogą je wywoływać.
Warto nadmienić, iż w tradycji teologicznej zwykło mówić się również o tym, że cały świat nosi w sobie „ślady Boga”, jednak zawsze jasno podkreślano wyjątkowość człowieka rezerwując dla niego termin imago Dei. Zastanówmy się więc, co oznacza owo imago Dei, w czym człowiek jest różny od reszty widzialnego świata, co stanowi o jego wyjątkowości? Tradycja Kościoła od najdawniejszych czasów – od czasów Ojców Kościoła – udzielała na to pytanie niezwykle różnorodnych odpowiedzi, gdyż Biblia, z której ta idea została zaczerpnięta, nie tłumaczy, jak dokładnie należy rozumieć stwierdzenie dotyczące istnienia obrazu Bożego w człowieku. Jednak badając tradycję i nauczanie Kościoła na ten temat możemy wyróżnić trzy najczęściej udzielane odpowiedzi na to pytanie. Są nimi twierdzenia, że (1) o obrazie Bożym w człowieku stanowi rozumność i wolność, (2) obraz Boży jest równoznaczny z panowaniem nad stworzeniem, (3) obraz Boży polega na wchodzeniu w (miłosne) relacje. Nad wszystkimi trzema aspektami imago Dei zastanowimy się następnym razem.
Stwierdziliśmy, że trzema najbardziej rozpowszechnionymi odpowiedziami na pytanie o to, co stanowi istotę obrazu Bożego w człowieku są twierdzenia, że
(1) są nim rozumność i wolność,
(2) jest nim panowanie nad stworzeniem oraz, że
(3) obraz Boży polega nad wchodzeniu w (miłosne) relacje.
Nasza interpretacja, którą za chwilę przestawimy nie wyczerpuje więc całkowicie zagadnienia imago Dei, jest jednak zgodna z najważniejszymi tradycjami i nauczeniem Kościoła w tej kwestii. Jak stwierdzaliśmy już wcześniej, gdy mówiliśmy o akcie stwórczym, Bóg powołał do istnienia świat w sposób absolutnie wolny – stworzenie nie wynikało ani z wewnętrznego przymusu, ani z zewnętrznej konieczności. Bóg stworzył człowieka i świat, bo tak chciał. Używając innych słów, możemy powiedzieć, że Bóg w sposób dobrowolny ustanowił relacje ze stworzeniem, obdarzył miłością, zwrócił w jego stronę. Istota ludzka podobna jest do swego Stwórcy właśnie w tym, że w dobrowolny sposób może zwrócić się w stronę Boga, odpowiedzieć na Jego miłość, wejść w relację. Człowiek w sposób wolny może kochać także świat i inne istoty ludzkie, w tym również obecny jest obraz Boży. Widzimy zatem, że wolność (rozumiana jako zdolność do podejmowania wolnych decyzji) i rozumność (a więc umiejętność poznania Boga, co jest warunkiem wstępnym do podjęcia wolnej decyzji) stają u podstawy obrazu Bożego w człowieku. Ostatecznie zaś obraz Boży jaśnieje we wspólnocie osób ludzkich, które wchodzą ze sobą w miłosne relacje na wzór swego Praobrazu – Trójcy miłujących się Osób. To jest idealne wypełnienie imago Dei.
W możliwości podejmowania wolnej decyzji odnośnie relacji z Bogiem człowiek różni się radykalnie od reszty widzialnego świata, który jest jakby „zaprogramowany” na dobro. Widzialne stworzenie nie jest zdolne do grzechu, który w istocie oznacza odwrócenie się od Stwórcy, zerwanie z Nim relacji. Owszem stworzenie jest obarczone grzechem człowieka, dlatego może być groźne, śmiercionośne, po prostu złe. Samo z siebie nie jest jednak zdolne do opuszczenia Stwórcy. Jak jednak z tym wszystkim uzgodnić kwestię panowania człowieka nad światem? Można powiedzieć, że ona doskonale wpisuje się w to, o czym przed chwilą powiedzieliśmy: skoro stworzenie ponosi skutki grzechu, a wiec również świętości człowieka, możemy powiedzieć, że panowanie, a więc wpływ człowieka na świat, polega przede wszystkim na tym. Jeśli żyjemy z Bogiem, nasza świętość uświęci świat, jeśli żyjemy w grzechu – zabije go.
Tradycja Kościoła, mówiąc o człowieku bardzo często posługuje się słowem „dusza” lub też określa człowieka jako istotę duchowo-cielesną, złożoną z duszy i ciała. Problem duchowo-cielesnej natury człowieka należy do jednej z najtrudniejszych kwestii w antropologii katolickiej. Problemy piętrzą się przed nami nie tylko wówczas, gdy chcemy określić czym jest dusza, ale także wówczas, gdy chcemy mówić o wzajemnym stosunku do siebie pomiędzy duszą i ciałem lub też określać granicę pomiędzy tymi dwoma wymiarami człowieka. Można na przykład zastanawiać się czy proces myślenie, odczuwania emocji, podejmowania decyzji dokonuje się w duszy czy jest częścią życia ciała? Albo inaczej: czy nasza psychika przynależy do duszy czy do ciała? Od razu należy stwierdzić, że tak postawione pytania są błędne w samej swej istocie. Dlaczego? Dlatego, że człowiek jest jednością duchowo-cielesną (por. KKK, n. 362, 364), co oznacza, że każdy jego czyn, każde działanie, każde doświadczenie jest przeżywane w wymiarze cielesnym
i duchowym. Jeśli na przykład neuronauki wskazują, że pod wpływem emocji w ludzkim mózgu zachodzą pewne zmiany biochemiczne to jest to jasny dowód, że nasze nawet najbardziej wewnętrzne przeżycia odbijają się na naszej strukturze cielesnej. Nie możemy jednak zgodzić się na to – jak często życzą sobie tego wspomniane nauki empiryczne – aby owe przeżycia ograniczać jedynie do poziomu ciała i twierdzić, że w człowieku nie istnieje nic, co poza ciało „wykracza”, co „wystaje ponad” materialną strukturę ludzkiego bytu, a co zwykliśmy nazywać duszą. W ten sposób doszliśmy do pewnego jeszcze dość niejasnego określenia, jak należy rozumieć ludzką duszę. Po pierwsze należy stwierdzić, że kiedy mówimy, iż człowiek jest istotą duchową, chcemy przez to powiedzieć, że jest on kimś, kto wykracza poza to, co „widzialne”, poza materialny świat, a więc jak powiedzieliśmy ostatnio: człowieka nie da się zbadać, ostatecznie zdefiniować za pomocą kategorii empirycznych. Człowiek jest kimś więcej niż zlepkiem tkanek, organizmem żywym, w którym zachodzą pewne biochemiczne procesy. Człowiek jest kimś, kto jest bezpośrednio stwarzany przez Boga, kto pochodzi od Boga w inny sposób niż reszta widzialnego stworzenia. Tę prawdę potwierdza Kościół mówiąc o bezpośrednim stworzeniu duszy ludzkiej przez Boga (KKK, n. 366).
Kiedy Katechizm Kościoła Katolickiego naucza o duszy, podkreśla, że w przeciwieństwie do ciała, które człowiek dziedziczy po swych ziemskich przodkach, każda dusza jest bezpośrednio stwarzana przez Boga. Takie stwierdzenia należy rozumieć przede wszystkim w taki sposób, że każdy człowiek jest dzieckiem nie tylko swych ziemskich rodziców, ale jest także dzieckiem Boga. Co więcej, można powiedzieć, że każdy człowiek jest bardziej dzieckiem Boga, jest bardziej związany z Bogiem niż z ziemskimi rodzicami. Nosimy w sobie nie tylko DNA odziedziczone po przodkach, ale jakby boskie DNA.
Zauważmy, że nauczanie o bezpośrednim stwarzaniu duszy ludzkiej przez Boga oznacza również, że Bóg stwarza duszę ludzką w momencie poczęcia lub mówiąc inaczej ustanawia szczególną relację z człowiekiem w momencie jego zaistnienia. A zatem niezgodna z wiarą katolicką jest nauka o tzw. preegzystencji dusz czyli twierdzenie, że Bóg stworzył uprzednio pewną ilość dusz, która następnie jakby „schodzą” na ziemię, wcielając się w konkretne ciało. Tak jednak nie jest: dopóki nie poczęliśmy się z ludzkich rodziców nie istnieliśmy, choć Bóg już wówczas nas znał i kochał. Można powiedzieć: miał nas odwiecznie w planach i od zawsze kochał.
Po drugie Katechizm podkreśla, że dusza ludzka jest nieśmiertelna. To znaczy, że po naszej śmierci – równoznacznej z obumarciem ciała albo określając to inaczej, po oddzieleniu duszy i ciała – jakaś „cząstka” nas będzie istniała nadal. Bóg będzie podtrzymywał nasze istnienie w takim stanie aż do czasu ostatecznego zmartwychwstania. Musimy jednak mocno podkreślić, że jest to czas przejściowy. Człowiek pozostaje w nim jakby niepełny, oczekuje na swoje zmartwychwstałe ciało. Nie wiemy dokładnie, na czym ów pośredni stan polega, jaką wówczas człowiek posiada świadomość, jak wygląda jego życie wyłącznie w wymiarze duchowym. Wierzymy jednak, że Bóg, który kocha człowieka podtrzymuje go w istnieniu nawet wówczas, gdyż nie chce się z nim rozstać: człowiek, który zaistniał, istnieje już na zawsze. Zauważmy jednak, że dusza ludzka nie jest nieśmiertelna z samej swej natury – jak Bóg – ale jest nieśmiertelna, gdyż Bóg podtrzymuje ją w istnieniu, tak, jak podtrzymuje w istnieniu cały świat, a kiedyś na końcu czasu, obdarzy nieśmiertelnością także nasze ciała. Problem ludzkiego ciała, tylko pozornie jest czymś oczywistym.
Człowiek jest nie tylko duszą. Człowiek jest także ciałem. Zwróćmy jednak uwagę na to, że częściej słyszymy stwierdzenia innego typu. Częściej mówimy bowiem: człowiek posiada duszę lub człowiek posiada ciało. Wydaje się, że w Kościele wyjątkowo często słyszymy to drugie wyrażenie. Zauważmy jednak, że za takim wyrażeniem kryje się pewien błąd w myśleniu. Jeśli mianowicie powiemy, że człowiek posiada ciało, to tak, jakbyśmy twierdzili, że człowiek, a przynajmniej jego istota jest czymś innym niż ciało. To tak, jakbyśmy twierdzili, że człowiek to dusza, świadomość, psychika, pewne wewnętrzne „ja”, które posiada „obudowę”, uzewnętrznienie w postaci ciała. Właśnie w Kościele często zdarza się, że utożsamiamy człowieka z duszą, przyznajemy jej pierwszeństwo. Oczywiście analogiczna sytuacja może mieć miejsce, gdy mówimy, że człowiek „posiada duszę”, tak jakby była ona jedynie pewnym dodatkiem do człowieczeństwa, czymś mniej istotnym. Taka wizja człowieka – zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku – nie ma jednak wiele wspólnego z chrześcijaństwem. Człowiek jest duszą i ciałem. Istnieje tu pełna równowaga, natura ludzka jest duchowo-cielesna bez faworyzowania żadnego z tych wymiarów.
Czym jednak jest ludzkie ciało? Czy odpowiedź jest prosta? Wydaje się, że jest co najmniej tak samo trudna, jak w przypadku pytania o duszę. Czy nasze ciało jest równoznaczne z atomami, z elementarnymi cząstkami, które nas budują? Zauważmy, że ludzkie ciało, podobnie jak inne byty naszego świata, nieustannie uczestniczy w wymianie materii. Atomy, z których zbudowane jest ludzkie ciało są tylko przez chwilę nasze. Szacuje się, że co 7 lat następuje całkowita wymiana wszystkich komórek naszego organizmu, poza komórkami nerwowymi i rozrodczymi. A zatem znakomita większość naszego organizmu, wciąż podlega przemianie. Co więcej, ciała zmarłych, ulegają rozkładowi, tymi szczątkami żywią się rośliny, my zaś żywimy się roślinami. Jakkolwiek szokująco czy fatalnie to brzmi, zjadamy szczątki naszych przodków, nasi potomkowie będą zjadać nasze szczątki. Pytać możemy również o to, czy implanty zębów, rozruszniki serca inne sztuczne elementy są częścią naszego ciała? Czy ktoś z nas, myśląc o swoich plombach uważa je za coś obcego, czy raczej jesteśmy skłonni uznać je za część nas samych? Jak widzimy, określeni czym jest ciało nie jest łatwe, choć każdy z nas intuicyjnie rozumie, czym ono jest, gdyż każdy z nas jest żyjącym ciałem.
Skoro jest tak, jak stwierdziliśmy poprzednio – że jesteśmy ciałem czyli nasze ciała to po prostu my – to znaczy, że nasze ciało domaga się należytego szacunku. Co oznacza to w praktyce? Możemy podać kilka przykładów. Szacunek do ciała oznacza liczenie się z jego możliwościami, ograniczeniami, a więc nie traktowanie go jako naszego niewolnika, doprowadzanie do wycieńczenia, przepracowania. To nie nasze ciało będzie wycieńczone, ale my sami. Z drugiej strony szacunek do ciała oznacza pracę nad nim, trzymanie go w ryzach. Nasze popędy, zachcianki nie mogą nami rządzić, nie ma usprawiedliwienia w powoływaniu się na zmęczenie, hormony, potrzeby seksualne etc. Nasze ciało nie może być rozkapryszonym dzieckiem, bo to oznacza, że my sami tacy jesteśmy. Zauważmy, jak często twierdzi się, że współczesna kultura jest kulturą ciała – zupełnie skoncentrowaną na ciele i jej służącą. Pozwolę sobie się z tym zupełnie nie zgodzić. Gdyby tak było, oznaczałoby to, że kultura ta służy po prostu człowiekowi, a tak przecież nie jest. Lista grzechów współczesnej kultury przeciw ludzkiemu ciału jest naprawdę długa: drakońskie diety, nieustanne ćwiczenia fizyczne w celu poprawy rzeźby, wycinanie fragmentów ciała (np. odsysanie tłuszczu), wszczepianie sztucznych piersi, stymulowanie zdolności intelektualnych poprzez narkotyki… Z drugiej strony jak często możemy słyszeć, że ktoś się zakochał i nic na to nie może poradzić. Jego ciało, czy raczej on jako ciało, ogarnięte rządzą przyjemności przyjmuje kontrolę nad życiem. Najbardziej radykalną niezgodą na swoje ciało może być przykład operacji zmiany płci. Zobaczmy najpierw, jaka wizja antropologiczna kryje się za takimi przedsięwzięciami. Na przykład ktoś twierdzi, że wewnętrznie czuje się mężczyzną, a urodził się w ciele kobiecym. To znaczy, że jest on kimś innym niż jego ciało? Czy to znaczy, że jego świadomość/psychika to jest naprawdę on? Ciało jest tylko obudową, którą można wymienić? Koniecznym elementem, który trzeba znosić, bo bez niego życie jest niemożliwe? Przecież skoro posiadam kobiece ciało, to znaczy, że jestem kobietą, nawet, jeśli nie potrafię tego zaakceptować. Nie chodzi o to, że pomysł zmiany płci jest fanaberią. Cierpienia osób, które przeżywają takie rozterki są z pewnością nie do opowiedzenia. Czy jednak droga do ich uleczenia i wyzwolenia wiedzie poprzez chirurgiczne interwencje, czy poprzez głęboką akceptację własnego ciała? Nie wydaje się więc przesadą stwierdzenie, że w dzisiejszym świecie nikt nie jest zadowolony ze swojego ciała. Gardząc naszym ciałem, gardzimy jednak Tym, który je stworzył.