Pierwsze wiosenne ptaki zaczynają śpiewać na godzinę przed świtem. Wyobrażam sobie, że przychodzą do mnie od Boga, gdzie nie liczy się czas, nie ma ciemności, jest tylko wszystko rozświetlające światło słońca, jest ciągły śpiew człowieka i natury, stworzenia chwalącego Stwórcę. I nagle tu, w tym naszym leśnym świecie, pojawiają się ot tak, niezasłużony dar i serdeczność Ojca.

 

Może śpiewają, bo wiedzą, jakim trudem jest dla mnie pobudka o piątej rano? Choć nic nie równa się ze smakiem porannej modlitwy, to ciało i umysł ciążą niemiłosiernie, jakby miały w sobie wrodzony opór przed światłem, odwrotność szlachetnych pragnień. Tak, jakby w człowieku mieszkały dwie natury, ta dążąca do Boga i ta od Niego stale uciekająca, pełna wiary i wciąż wątpiąca…

 

Dobrze więc, że są takie przedświty. My śpimy, a jednak ptaki śpiewają. To bardzo Jezusowa logika – Chrystus umarł za nas, gdyśmy jeszcze byli grzesznikami (Rz 5,8). Zaśpiewał nam jak ptak posłany przez Ojca, zapewniając, że po nocy przychodzi dzień, a po śmierci życie. Choćbyśmy byli zanurzeni w ciemnościach, jasność nas wyprzedzi, choćby przepełniały nas grzechy i rozpacz, Jezus pouczy nas o nadziei, która zwycięża śmierć.

 

Ten śpiew to codzienny pokarm dla dzieci Boga. W naszej wspólnocie odczuwamy to zawsze wtedy, gdy znienacka w nasze serca wlewa się jakaś ciemność, gdy którejś z nas trudniej o radość, gdy odkrywamy w sobie słabości i ograniczenia. Wtedy odzywa się w nas na chwilę chęć ucieczki od Boga, a w walce przewagę zdaje się mieć ciemność… Całe szczęście tylko na krótko, bo uszy wewnętrzne dzięki nieustannej modlitwie są nastrojone na ptasie fale i szybko słyszą śpiew, który przywraca nadzieję.