Czasem w życiu zdarzają nam się odkrycia przełomowe. Takie, które odsłaniają kolejny kawałek prawdy o tym, kim naprawdę jesteśmy.
Dla mnie jednym z takich przełomów było odkrycie, czym jest prawdziwa wolność. Nie taka, jaką rysuje świat. Nie taka, jakiej szukałam dawniej. Ale wolność przez duże „W”.

Kiedyś wierzyłam, że jestem wolna wtedy, kiedy wszystko mi wolno. Kiedy nic mnie nie ogranicza. To była wolność dorastania, w czasie, gdy zakres swobody tak cudownie się poszerzał, a świat stawał się niemal cały osiągalny.

Potem była wolność dorosłości, która już nie była taka oczywista, bo wprawdzie mogę wszystko, ale dopiero po tym jak opłacę rachunki… Tak czy inaczej ten wymiar wolności nie był satysfakcjonujący, ani nie przynosił pokoju.

Pisząc „prawdziwa wolność”, mam na myśli to wspaniałe doświadczenie, kiedy odkrywasz swoje najgłębsze, najprawdziwsze pragnienia i masz siłę, żeby je zrealizować.
Ja, najgłębiej we mnie, dostrzegłam, zadziwiające mnie samą, pragnienie oddania życia Jezusowi.

Odkrywałam to długo, na modlitwie i w towarzyszeniu duchowym. Ale wciąż obezwładniały mnie obawy. Miliony racjonalnych argumentów osoby dorosłej, dojrzałej i …wolnej? Bo słabe zdrowie, bo praca, bo kredyt, bo rodzina.
Kilka lat trwało, zanim w prawdziwiej wolności mogłam iść tam, gdzie wyrywało się moje serce. W wolności, przez straty, rozstania, wyrzeczenia. Żeby się okazało, że Bóg, dobry Ojciec, wynagradza po tysiąckroć najmniejszy nawet wysiłek. Ostatecznie straciłam to, co było zbędne, wyrzekłam się tego, co było mi ciężarem, a rozstania spotęgowały miłość.