Mimo pewnych pozorów, chyba niewielu ludzi jest prawdziwymi „niebieskimi ptakami”: takimi, którzy niczym się nie martwią i mają bezgraniczne zaufanie do przyszłości, a ich usta wypełnione są ciągłym zapewnianiem samego siebie: „jakoś to będzie”. Mam wrażenie, że jednak większość bierze przyszłość bardzo serio, a nawet, że niektórych myśl o niej przyprawia o nerwowe mdłości. Być może nie ma się czemu dziwić, bo dzisiejszy świat pędzi gdzieś na złamanie karku. Nic nie wydaje się być pewne: ani z trudem zdobyte wykształcenie nie gwarantuje już dobrej pracy do emerytury, ani to, że zainwestowaliśmy dorobek życia w najpewniejsze pod słońcem obligacje nie daje pewności zysku (albo przynajmniej braku straty), nawet przysięganie sobie przed ołtarzem „że nie opuści aż do śmierci” wydaje się znaczyć coraz mniej.

Wyobraź sobie jednak, że istnieje coś, co nigdy się nie zmieni (choć mówi się, że wszystko się zmienia, a jedyną pewną rzeczą jest właśnie zmiana). Wyobraź sobie, że ZAWSZE jest ktoś, na kogo ramieniu możesz się oprzeć, kto nie tylko wysłucha i pokiwa współczująco głową, ale w razie potrzeby zakasze rękawy i weźmie się „do roboty”. Wyobraź sobie, że od teraz nie musisz martwić się o przyszłość, bo jest ktoś i coś niezmiennego oraz pewnego, czemu możesz zaufać i w końcu odetchnąć z ulgą („niech on się teraz martwi”)…

Czy wiesz, że wypowiadając słowa Credo „wierzę w jednego Boga” wyznajesz wiarę właśnie w taką rzeczywistość? W Boga, obok którego nie ma innego Boga, przed którym i po którym nie ma innych Bogów. Wyznajesz, że oto TY zrzekasz się władzy nad swoim życiem, troski o własną przyszłość, oddajesz „panowanie nad sytuacją”, przestajesz być panem i bogiem (!) swojego życia. Wyznajesz, że w Twoim życiu nie rządzą już pieniądze, ani nic innego. Oddajesz się jedynemu Bogu, który odtąd staje się dla Ciebie Tym, kim w rzeczywistości jest: Bogiem – ostoją wszystkiego i „jedynym pewnym” teraz i na zawsze. Czy można wymyślić coś piękniejszego?

 „Bóg jest naszym Ojcem; więcej – jest dla nas także Matką.”

Często, gdy chcemy kogoś zaskoczyć, zaczynamy swoją wypowiedź od chwytliwego cytatu, najlepiej takiego, który nie dość, że jest ciekawy pod względem treści, jest jeszcze ciekawszy, gdy dowiadujemy się kto jest jego autorem. Zapewne również powyższe, zacytowane zdanie dla większości z nas brzmi dość zaskakująco, ale jeszcze bardziej zaskakującym może być fakt, że autorem tych słów jest papież (!), a dokładnie  Jan Paweł I.

Jak to? – może ktoś zapytać. Przecież na każdej mszy wyznajemy, że Bóg jest Ojcem! Jak więc pogodzić ze sobą tę sprzeczność?

Wiele można powiedzieć na ten temat, więc spróbujmy rozpocząć od pewnych podstawowych ustaleń.

Po pierwsze trzeba zaznaczyć, że Bóg nie mam płci, nie jest ani kobietą ani mężczyzną. Katechizm Kościoła Katolickiego pisze o tym w następujący sposób: „[Bóg] nie jest ani mężczyzną, ani kobietą. Bóg jest czystym duchem, w którym nie ma miejsca na różnicę płci” [KKK 370].

Dlaczego więc mówimy o Bogu, że jest Ojcem (a czasem, że jest Matką)? Skoro nie jest ani jednym, ani drugim może nie należy Go w ten sposób nazywać? Takie rozwiązanie prowadzi nas jednak do nikąd. Dlaczego? Otóż o Bogu nie moglibyśmy powiedzieć absolutnie nic! Nasz język nigdy nie jest wystarczająco precyzyjny, aby wyrazić kim jest Bóg. On przekracza wszystko, co istnieje, jest całkowicie INNY, różny od świata, który znamy, od relacji międzyludzkich, w których żyjemy. Z drugiej strony świat wyszedł z rąk Boga i nosi Jego ślady, a człowiek nazywany jest w Piśmie Świętym „obrazem Bożym”. Stworzenie, a szczególnie człowiek, odbija więc coś z wielkości Boga. Dlatego „pozwalamy sobie” porównywać świat i Boga, nazywać Boga tymi słowami, które odnosimy do rzeczywistości tego świata.

Nie da się rozwiązać tego paradoksu, bliskości i „poznania” Boga oraz Jego oddalenia i inności, ale musimy być go świadomi. Jesteśmy zawsze skazani na koślawe słowa, które mają ambicje powiedzieć coś o Bogu, choć nigdy do końca im się to nie uda.

Nasz język nie jest w stanie wypowiedzieć tajemnicy Boga. Cokolwiek nie mówimy o Bogu, nasze słowa są zawsze niedoskonałym i dalekim porównaniem. Z drugiej strony nie możemy nie mówić o Bogu, zamilknąć całkowicie, nie głosić Dobrej Nowiny o tym, kim jest Bóg i co dla nas zrobił. Tradycja chrześcijańska używa wielu określeń w odniesieniu do Boga, jednak szczególnie uprzywilejowanym imieniem jest „Ojciec”.
Co jednak mamy na myśli, kiedy nazywamy Boga Ojcem?

Najpierw zauważmy, że określenie „Ojciec” pojawia się już w Starym Testamencie, nie jest jednak ono najważniejsze ani najczęstsze, ale powiedzielibyśmy raczej – jest jedynym z wielu. Dopiero Nowy Testament, a za nim późniejsza tradycja chrześcijańska, w sposób szczególny łączy Pierwszą Osobę Trójcy Świętej z metaforą ojcostwa. Wydaje się, że powodem tego jest przede wszystkim fakt, że Jezus nazywa Boga swoim Ojcem. I tu musimy poczynić pewne bardzo istotne rozróżnienie.
Kiedy mówimy o ojcostwie Boga używamy tej metafory w podwójnym znaczeniu. Pierwsze znaczenie odnosi się do relacji pomiędzy Jezusem a Bogiem, czyli pomiędzy Drugą i Pierwszą Osobą Trójcy Świętej, które nazywamy Synem i Ojcem. Przez takie nazywanie podkreślamy ich wspólną naturę (są tym samym), jedność, bliskość, wspólnotę miłości.
Drugie – analogiczne znaczenie – odnosimy do relacji my-Bóg Ojciec. W tym wypadku również chodzi o podkreślenie faktu, że Bóg jest dla nas jak kochający Ojciec – jest tym, który się troszczy, kocha, jest blisko. Warto jednak uświadomić sobie, że Bóg jest w inny sposób Ojcem Jezusa, swojego odwiecznego Syna, a w inny sposób naszym Ojcem: relacja Ojca i Syna to relacja pomiędzy Bogiem a Bogiem lub – mówiąc precyzyjnie – relacja wewnątrz Trójcy (por. Katechizm Kościoła Katolickiego nr 240).

Używając jednak tych samych słów na określenie relacji pomiędzy Osobami Trójcy Świętej oraz pomiędzy nami a Bogiem wyznajemy i podkreślamy, że jesteśmy powołani do stania się „synami w Synu” – jesteśmy zaproszeni do życia wewnątrz Trójcy, w bliskości z Ojcem, który uczynił z nas swoje przybrane dzieci.

Anna Maliszewska